Andora – Pic de Coma Pedrosa

Do Andory wybraliśmy się pod koniec października. Na lotnisku Barcelona-Girona lądujemy z kilkugodzinnym opóźnieniem. Czeka tam na nas wypożyczony samochód, którym przemieszczamy się do miejscowości Arinsal w Andorze, która jest najlepszą bazą wypadową na najwyższy szczyt tego kraju. Na miejsce docieramy po około 3 godzinach jazdy, po drodze zaopatrując się w Hiszpanii w najpotrzebniejsze produkty spożywcze ;). Miasteczko bardzo urokliwe i ewidentnie typowo turystyczne, jednak w około pustki jak zimą w Juracie… Jest to przede wszystkim ośrodek słynący z narciarstwa i tras rowerowych, ale widocznie nie sezon…

Następnego dnia o świcie startujemy na szczyt. Najpierw podchodzimy asfaltem w górę miejscowości, by od razu za tunelem skręcić w prawo (szlak oznaczony). Tutaj znajduje się również parking, na którym możemy zostawić wóz:

Początkowo szlak prowadzi lasem, dość szybko nabieramy wysokości by wejść w malowniczo położoną dolinkę, powyżej której znajduje się schronisko Refugi de Coma Pedrosa (2260 m n.p.m. ) Pogoda dopisuje, oznaczenie szlaku również bardzo dobre (biało-czerwone). Schronisko o tej porze roku niestety nieczynne, jest dostępny jednak mały winterroom z kominkiem. Robimy tu sobie małą przerwę na posiłek, po czym ruszamy w dalszą drogę. Od schroniska dochodzimy do zbocza, którym droga zakosami pnie się pod górę. Tu zaczyna się (dla mnie) drobny problem, bo niby okoliczności przyrody przepiękne, pogoda cudna i w ogóle… ale sił brak. Nie wiedzieć czemu ledwo człapię krok za krokiem wyrywając metry – ewidentnie nie mój dzień (może odrobinę przegiąłem z „aklimatyzacją: dzień wcześniej :P). No cóż… jakoś trzeba to będzie przemęczyć. Po wdrapaniu się na zbocze dochodzimy do jeziorka od którego na prawo odbija droga na grań. Grań łatwa i przyjemna, w dodatku już z daleka widać cel naszej wędrówki. Dodatkowo w nawigacji pomagają usypane kopczyki. Po około 5,5h dowlokłem się na szczyt (spokojnie do zrobienia szybciej) na którym powiewa flaga Andory. Nagrodą jest rewelacyjna panorama Pirenejów. Robimy fotki i zbieramy się na dół tą samą drogą.

Moje samopoczucie w drodze powrotnej poprawia się do tego stopnia, że dostaję głupawy. Po zejściu idziemy coś wszamać na miasto, co okazuje się nie lada trudnym wyzwaniem, gdyż ze względu na niski sezon wszystko w koło pozamykane. Na szczęście jest otwarta jedna burgerownia (Factory). Okazuje się, że jeden z kelnerów jest magikiem i po podaniu nam martwej, upieczonej krowy z ziemniakami smażonymi na głębokim oleju w postaci frytek zajmuje nam czas pokazami magicznymi. I dobry był skubany. Wierzcie mi – znam się na tym – to nie były sztuczki, tylko prawdziwa magia. Po wyżerce odpoczynek, a następnego dnia udajemy się do stolicy tego małego państewka, która również zwie się Andora. Po krótkim zwiedzaniu udajemy się w dalszą podróż, gdyż w planach tej wycieczki mamy jeszcze 3 rzeczy: wejść na Pico de Aneto, czyli najwyższy szczyt Pirenejów, odwiedzić muzeum Salvadora Dali w Figueres oraz miejsce w którym ów malarz mieszkał i tworzył, czyli jego dom w Port Lligat.

Tekst: Michał Wachowski

Zdjęcia: