Dzięki uprzejmości Waldka Maliny mamy przyjemność przedstawić opis wyprawy do Gruzji na Kazbek, polecamy relację;)
Był to wrzesień, rok 2016, właśnie wtedy wraz z 5-osobową ekipą, swoją stopę na pięknym pięciotysięczniku o nazwie Kazbek, postawić planowałem. Niestety pogoda oraz inne względy w sposób nieco brutalny plan ten pokrzyżowały. I choć udało się wejść na 4000 m. n.p.m., w ustach pozostał gorzki smak porażki. Wtedy już wiedzieliśmy, nie poddamy się tak łatwo. Wrócimy i zawalczymy ponownie.
Rok minął jak z bicza strzelił, ze starego składu pozostałem ja i Justyna. Oboje, nie mieliśmy ani krzty wątpliwości, że tam wkrótce wracamy. Pozostało poszukać kolejnych śmiałków, co uczyniłem zamieszczając info na fb o planowanej wyprawie.
Pierwszy do ekipy dołączył Michał, szybkie pytanie kiedy planujemy wyjazd i szybka decyzja – jadę z Wami. Później kolejno dołączyli Rysiu, który przekonał do wyjazdu Asię oraz ekipa z Radomia czyli Dawid, Norbert i Łukasz (niestety Norbert z przyczyn osobistych na kilka dni przed wylotem odwołał wyjazd). Jako ostatni rzutem na taśmę dołączył Andrzej. I tak stworzyła się nasza ósemka. Osiem osób, osiem różnych charakterów i osobowości, więc dyskusji, lekkich zgrzytów i uszczypliwości nie sposób było uniknąć przy planowaniu wyprawy. Jednym słowem emocje i momenty były, oj były.
Teraz myślę, że to był dobry omen na przyszłość, choć wtedy jako osoba w jakimś sensie odpowiedzialna za całość nieźle się bałem, czy jakoś wszystkich scalić w tę jedną, zgraną ekipę dam radę. Teraz już wiem, że moje obawy były kompletnie nieuzasadnione…
Trochę przydługawy może i ten początek, lecz każda historia musi mieć dobry wstęp, no i dobry koniec.
A więc w końcu ruszamy, jest 30.06.2017, godzina 4 rano, lotnisko Chopina w Warszawie, za dwie godziny wylot do Kijowa, tam przesiadka do Tibilisi. Czas leci, a wciąż brakuje dwóch osób do kompletu, kogo zapytacie? No jakże by inaczej, miejscowych czyli Warszawiaków. Czekamy, przychodzi informacja, że Andrzej gdzieś posiał swój paszport. No to całkiem fajnie się ta impreza rozpoczyna. Odbieramy swoje bilety, oczekiwań ciąg dalszy. A czas sobie płynie banalnie tik tak. W końcu dociera dobra wiadomość, jest, w pracy się odnalazł. Justyna i Andrzej z stwierdzeniem, oj tam przecież nic się nie stało (z nimi to już tak będzie zawsze) docierają na ostatnią odprawę. Pomimo obaw, że to nie do końca pewne ukraińskie linie lotnicze (a nuż ostrzał po drodze się trafi) bez najmniejszych problemów docieramy do Kijowa.
Za mało czasu na zwiedzanie miasta, planujemy zaliczyć go w drodze powrotnej (jeśli tylko sił starczy po pobycie w Gruzji – czytaj Kazbek, wino, czacza). Kolejny spokojny lot i witaj Gruzjo, lądujemy w Tibilisi. Zakup kart telefonicznych i szukamy naszego kierowcy (skąd ten kierowca, o tym już za chwilkę). Jest kierowca, jest maszrutka, ruszamy do miasteczka Stepancminda skąd wyruszają ekipy na Kazbek. Plan na dzisiaj – dotrzeć pod kościół Cminda Sameba, tam rozbić biwak, taki pierwszy na gruzińskiej ziemi, pod gwiazdami, z gruzińskim winem, chaczapuri lecz bez czaczy, wszak jutro wyjście pod meteo na 3600 m, więc żyć jakoś rano trzeba.
Jeszcze posiłek gdzieś przy drodze, na stole królują chinkali, a i chaczapuri z serem też się znajdzie. Jest pierwsze piwo, pierwsze wino i pierwsze toasty. W dobrych humorach (kierowca miał trochę gorszy, zeszło nam sporą chwilunie) dojeżdżamy do miasta. Obowiązkowe odwiedziny u Ewy Stachura z agencji Mountain Freaks. Polska agencja która pomoże dosłownie załatwić wszystko, transport, przewodnicy na Kazbek, nocleg a nawet gruzińska impreza, ograniczeń żadnych nie ma, w miłej, sympatycznej atmosferze rozwiążą wszelakie kłopoty. Będziecie, to choćby tylko się przywitać ale wpadajcie bo warto.
Część niepotrzebnych bagaży w agencji zostaje, ostatnie zakupy i pod kościółek ruszamy. Jest już dość późna godzina więc Ewa organizuje transport i tak po drodze zwanej gruzińskie safari ( filmik niebawem będzie) docieramy na miejsce biwaku. Rozstawiamy namioty, prosta a jakże pyszna kolacja czyli chleb lawasz, ser, pomidor, ogórek no i wino, i pora iść spać, cel na jutro, stacja meteorologiczna, nasza baza wypadowa na Kazbek.
Po krótkiej nocy budzi się dzień, do namiotów wpadają pierwsze promyki słońca informując że pora już wstać. Dookoła nas roztaczają się widoki iście jak z bajki. W oddali Kazbek malowniczo i dumnie swój ośnieżony szczyt prezentuje. Widziany z tej perspektywy niechybnie zasłużył na miano jednego z ładniejszych pięciotysięczników świata. I tylko w głowie niespokojne myśli się kołaczą, czy my naprawdę damy wejść tam radę. A gdy już człowiek do woli na Kazbek się napatrzy, wystarczy lekko odwrócić głowę, a naszym oczom malowniczo położony kościół Cminda Sameba się ukaże. Widok to iście pocztówkowy i właśnie on z Gruzją kojarzony jest najbardziej. Ba, co niektórzy twierdzą, że być w Gruzji i kościółka nie zobaczyć to tak jakby się tutaj wcale nie było. Ja twierdzę zgoła inaczej, calutka Gruzja to wszakże piękny kraj.
Ale koniec tych zachwytów nad widokami, trzeba zwijać manatki, zza horyzontu nasze konie już się wyłaniają.
Tak, tak dobrze czytacie konie zamówione dla nas a raczej dla części naszych bagaży. Koników zadanie, to rzeczy cięższe do stacji meto dostarczyć, tym samym nasze plecy odciążając.
Temu tematowi muszę poświęcić większą chwilę uwagi, to właśnie o ich wynajem największe przed wyjazdem się toczyły batalie.
No bo jak to, ładnie to tak sobie życie ułatwiać, wykorzystywać biedne zwierzęta, samemu na plecach ciężaru wnieść to nie łaska.
Na co np. takie oto kontrargumenty padały – no ale w Gruzji biedni ludzie, płacąc im za konie to dla nas niewielki wydatek lecz dla nich pieniądze znaczne, więc w jakiś sposób ich wspieramy.
Tutaj też uspokoję miłośników zwierząt, jeden koń max. na grzbiet 60 kg bagażu zabiera oprócz tego wchodzą częściowo bardziej łagodną, boczną drogą, więc jak widzicie krzywda konikom się nie dzieje żadna (czytaj fasiongi nad Morskim Okiem).
Suma sumarum i zwolennicy i przeciwnicy wynajmu zostali zadowoleni, z powodu drogi częściowo do stacji zasypanej, konie dochodziły tylko do połowy szlaku.
Więc i wilk był syty i owca cała. Bagaże przepakowane, dobry humor wręcz wychodzi uszami, nie ma na co czekać w końcu ruszamy.
Bez ciężkich plecaków, dość szybko nabieramy jakże pożądanej wysokości, kościółek zostaje gdzieś daleko hen w oddali, słoneczko przygrzewa, a zielone trawy falują pieszczone delikatnym podmuchem wiatru.
Chce się żyć, tak po prostu.
Mijamy schodzących z góry turystów, nikogo nie dziwi, że mówiąc cześć dostajesz taką samą zwrotną odpowiedź. Wszak tutaj Kazbek polską górą jest nazywany, tudzież najwyższym szczytem Polski (z racji w dużych ilościach przybywających go zdobyć Polaków). Dopytujemy o warunki na szczycie, ponoć nie jest tak źle jak prognozy podawały, co prawda lodowiec i jego groźne szczeliny zasypane i trzeba bardzo uważać, a podejście na wierzchołek oblodzone, lecz całościowo szczyt jest do jak najbardziej zdobycia.
Podbudowani tą informacją ciśniemy do przodu ze wzmożonym parciem.
Wyłania się przełęcz, na niej nasze konie już czekają.
Jak wspomniałem wchodziły inną, łagodniejszą drogą.
Przepakowane plecaki już nie na końskie lecz na nasze grzbiety trafiają, a po chwili daje się słyszeć głosy mówiące tak
– ja pier…ę, ale on ciężki.
-mój to chyba najwięcej waży.
– rany, ja z takim ciężarem dojść nie dam rady.
Słysząc to konie miałyby teraz niezłą satysfakcję.
Już odpowiednio dociążeni ruszamy dalej. Przed nami zejście z przełęczy w stronę rzeki, na niej metalowy mostek, który wygląda jakby za chwilę miał się zawalić. Chwila wahania, i na drugi brzeg cali wkraczamy. W oddali widać pierwszy z lodowców, który przed dojściem do bazy przyjdzie pokonać.
Powoli pojawiają się w kondycji pewne różnice.
Wczorajszy przelot, przejazd, noc mało co przespana wyraźnie dają znać o sobie.
Ale nie Rysiowi, najstarszemu w grupie (choć to na mnie nie wiedzieć czemu stareńki gadają) i Michałowi, dzierżącemu zaszczytne miano najcięższego w ekipie.
Na nich dzisiaj nie ma bata, pod nosem nucąc, nas nie dogoniat , mkną jak taran do przodu.
Chłopaki, co wyście brali? Dajcie choć tego trochę.
Udają, że nie słyszą i już za chwilę nikną gdzieś w oddali.
Nam to idzie zdecydowanie słabiej, lecz sukcesywnie, choć powoli posuwamy się do przodu.
Wchodzimy w teren skalisty, topniejący lód i śnieg zmieniają się w małe, potem powiększające się strumyczki, które spływając ze skał tworzą malownicze wodospady.
Dochodzimy do podnóża lodowca.
Nie wygląda zbyt groźnie, więc obywa się bez raków, czekanów. Choć kąt nachylenia wydaje się nieznaczny, to jednak jego przejście daje nieźle popalić.
W oddali widać już budynek meteo, a my zamiast sił nabierać, tracimy na nich wyraźnie. Tempo słabnie, zaczynają się coraz dłuższe postoje, grupa rozdziela się jeszcze bardziej. W końcu czas na szczeliny, z daleka wyglądają groźnie, z bliska są dość do przejścia łatwe. Spoglądając pod nogi uważnie, bez większych problemów schodzimy z lodowca. Pozostało ostatnie podejście, już tak blisko a jednak siły brak. Marzenie jest tylko jedno, zrzucić w końcu z ramion te cholernie ciężkie plecaki.
Rysiu z Michałem już dawno w meteo, Asia, Justyna, Andrzej i ja też już blisko mamy , lecz nigdzie nie widać Dawida i Łukasza, chłopaków z Radomia.
Czekając odpoczywamy.
W końcu widać Łukasza, pewnym krokiem pokonuje szczeliny i dociera do nas z informacją, że Dawid bardzo słabnie. Ktoś musi ruszyć mu z pomocą, odciążyć, zabierając bagaż.
Za słabi jesteśmy by temu podołać, wszak sami poruszamy się jak mucha w smole. Zapada decyzja, dojdziemy do stacji. Tam Michał i Rysiek zdążyli już trochę dychnąć. Pewnie z chęcią ruszą Dawidowi z pomocą. I tak się też staje. Docieramy, przekazujemy informację, a chłopaki bez zbędnych słów czy chwili wahania ruszają z misją ratunkową.
Zakładamy obozowisko w pewnej odległości od meteo. Mamy tu idealny kącik tylko dla siebie. Obok przepływa strumyczek, więc pod ręką jest też czysta woda.
Miejsce idealne.
Wracają chłopaki z Dawida inwentarzem, a po chwili zjawia się i on sam. Na szczęście nie dzieje mu się nic groźnego, ot zwyczajnie, spowodowane ciężkim bagażem, słońcem i wysokością zmęczenie. No to jesteśmy w komplecie.
Idziemy z Justyną zapłacić za możliwość przy meteo biwakowania (dla zainteresowanych 10 lari od namiotu za dobę).
W ubiegłym roku jak tu byliśmy, w środku królował starszy Gruzin Johny. O dziwo jest też i teraz.
Staram mu się przypomnieć swą osobę wspominając wspólnie wtedy wypitą wódkę. Wygląda jakby pamiętał, lecz coś widać, że nie bardzo jest pewien.
Za to gdy Justyna przypomina mu siebie, rozpromienia się i zaraz wraca mu pamięć.
Dlaczego tak jest, nie wiem sam.
Płacimy, spisujemy dane z paszportów i ruszamy do obozu na naradę.
W sumie plan jest prosty – jutro skoro świt ruszamy przez drugi lodowiec, by zrobić sobie dobrą aklimatyzację.
Dawid ozdabia obozowisko flagą Radomia. Nie mogę być gorszy, już za chwilę flaga Zagłębia Dąbrowskiego obok Radomia dumnie powiewa.
Niech wszyscy wiedzą, kto tu przyjechał na szczytowanie.
Flag jest więcej, są Cilosy jest i Grupa Górska no więc jeszcze wspólne zdjęcia, Jakiś posiłek, odkażanie wody na rano, no i spać.
Pobudka o piątej i ruszamy na aklimatyzację.
Dokładnie o piątej alarmy na pobudkę grać zaczynają.
O dziwo czuję się wyspany całkiem dobrze, piszę o dziwo ponieważ z doświadczenia wiem jak źle lub nawet wcale się nie sypia na tych wysokościach.
Widocznie zmęczony dniem wczorajszym organizm uznał że trzeba się jednak wyłączyć.
Przy namiotach już trwa rześka krzątanina, herbatka się parzy, zupki zalewają ( dopiero drugi dzień ich konsumpcji więc smakują jeszcze całkiem, całkiem) , rzeczy niezbędne trafiają do plecaka. Jak na tak sporą grupę o dziwo nie ma zbędnego marudzenia czy tam ociągania.
W końcu zwarci i gotowi ruszamy robić aklimatyzację.
Tutaj wyjaśnię, by uniknąć choroby wysokościowej, przed rozpoczęciem zdobywania szczytu niezbędna jest choćby jednodniowa aklimatyzacja. Najlepszy sposób ( przed pięciotysięcznikiem) to wejście powyżej 4-tyś metrów, pozostanie na tej wysokości przez jakiś czas i powrót do niżej położonej bazy. Wtedy organizm ma czas, dostosować się stopniowo do zmniejszonej ilości tlenu na dużych wysokościach.
Nasz plan, opracowany bodajże przez Michała, zakłada przejście trasy w kierunku plato na lodowcu Gergeti. Ustalamy że maszerujemy do dziesiątej, gdzieś na lodowcu dłużej odpoczywamy, własnie w celach aklimatyzacji, no i zanim słonko przyświeci a wraz z jego promieniami szczeliny się zaczną otwierać, my już bezpieczne zdążymy zejść na dół czyli do bazy.
Początek szlaku prowadzi przez rumowiska skalne piargi tak zwane, wzmożona uwaga na kamienie które w każdej chwili spod nóg się mogą usunąć.
Mijamy krzyż biały, następnie krzyż czarny i wchodzimy na lodowiec. Szlak przedeptany, szczelin chwilowo nie widać wcale więc chwilowo nie ma potrzeby na linie się wiązania, przynajmniej dobre tempo marszu zostanie utrzymane.
Z niepokojem stwierdzam iż zaczynam odczuwać odruchy wymiotne, jak żywo przypomina to objawy choroby wysokościowej, jeśli tak, to zdobycie szczytu kolejny raz pozostanie tylko w strefie marzeń.
By niepotrzebnie nie siać paniki, nie informuję grupy o tych dolegliwościach ( potem Justyna wypomniała mi słusznie że w ten sposób narażam nie tylko siebie ale i całą grupę) udaję się na bok, tam oczyszczam żołądek i już w lepszej formie do wracam do szeregu.
Zaczynają się szczeliny, małe pod nogami, gdzieś po bokach większe. Nie ma co ryzykować, najwyższa pora sprzęt niezbędny na siebie zaczynać ubierać. Składy na linach bez większych dyskusji zostają ustalone.
Pierwsza czwórka to Michał, Justyna, Andrzej i Łukasz.
Druga, znacznie młodsza i bardziej przystojna ( no to teraz mi się od Justyny dostanie) tu Waldziu, Rysiek, Asia i Dawid się przedstawiają .
Zespoły podzielone, liny powiązane, już w miarę bezpiecznie ( choć na lodowcu nigdy nie jest bezpiecznie) ruszamy dalej żwawo naprzód.
Wydeptany szlak którym się posuwamy, prowadzi blisko potężnych skał, to z nich, strasząc swym hałasem co chwilę osuwają się kamienie. Kamienne lawiny, choć spadają w miarę daleko robią na nas spore wrażenie.
Przed nami rozpościera się kłująca bielą w oczy, ogromna śnieżna przestrzeń, w tym momencie krem z dobrym filtrem UV i ciemne okulary stają się artykułami potrzeby pierwszej ( od siebie dodam że warto też krople do oczu zabrać w razie draki, mnie i innym kilka razy wzrok od śnieżnej ślepoty ratowały).
Jest około czy nawet po dziesiątej, gps pokazuje 4300 tyś wysokości, czas na powrót już odpowiedni, wysokość satysfakcjonująca, więc jeszcze pół godzinki odpoczynku by zwiększyć skuteczność aklimatyzacji ( zapomniałem dodać że humor wrócił mi już dawno, objawy ustąpiły, więc były to widocznie zwyczajne, może od wody, kłopoty żołądkowe) i odwrót zaczynamy.
Słońce smaży coraz mocniej, tragedii jeszcze nie ma, lecz małe jak do tej pory szczeliny powoli lecz sukcesywnie zaczynają się powiększać, a śnieg i lód topiąc się w szybkim tempie tworzą spływające pod nogami strumienie.
Godzina jest na tyle odpowiednia ( nie chcę nawet myśleć jak ten lodowiec wygląda powiedzmy około szesnastej) że bez żadnych przeszkód, cali i zdrowi wracamy do meteo. Niby tylko kilka godzin marszu a jednak zmęczenie daje znać o sobie, człowiek może nawet i by się zdrzemnął w namiocie lecz w tym upale nie ma na wejście do środka żadnych szans, środek nagrzany jak cholera. Więc karimaty na zewnątrz, okazjonalne opalanie brzucha ( co niektórzy a raczej niektóre) jakiś posiłek z torebki ( tu już wcinają wszyscy) no i planowanie na jutro ataku szczytowego.
Nie ma na co czekać, pogoda wprost wymarzona, wszyscy czują się dobrze , jest entuzjazm i wiara w zwycięstwo, a to wszystkiego podstawa.
By uciec trochę przed palącym słońcem idziemy do środka stacji a konkretnie do pomieszczenia nazywanego kuchnią. Tu ku naszemu zdziwieniu ( jakaś nowość, w ubiegłym roku tego nie było a i na forach nikt nie wspominał) jest możliwość nabycia ciepłej zupy, ba nawet całych zestawów śniadaniowych ( w wyniku nieporozumienia taki właśnie zestaw ląduje na naszym stole, a myśmy chcieli przecież tylko zupę)
Ale co tam zestaw, okazuje się że i wino tutaj kupić można!!!
Cena trochę z kosmosu ( 40 lari) ale symbolicznie nabywamy jedną flaszkę, cholernie dobre i tylko żal że w kubeczku każdy ma go tak mało.
Czas zleciał szybko, pragnienie i głód już zaspokojone, alarmy na 24 tą nastawione, z poczuciem czekającego nas jutro triumfu, kładziemy się spać.
Wybija północ, dla innych to godzina duchów dla nas, godzina prawdy.
Za niedługo okaże się czy nasze ambicje (może i za bardzo wygórowane ) i marzenia zostaną spełnione.
W świetle czołówek pakujemy plecaki, sprawdzając dokładnie czy aby jakiś element niezbędnego sprzętu zapomniany nie został.
Herbatka, szybki posiłek i pełni nadziei i wiary ( odwagi też nie brakuje) ruszamy ku swojemu przeznaczeniu.
Trasa już wczoraj ( choć w świetle dziennym) sprawdzona została dokładnie, więc bez większych przeszkód docieramy do lodowca. Raki na buty, czekan w dłoń, kolejność na linie ustalona, nic więcej by ruszyć w bój nie potrzeba.
Gps pokazuje 4300 metrów, to punkt do którego wczoraj udało się dotrzeć, przed nami rozciąga się już tylko jedna, do przejścia wielka niewiadoma.
Podejście zaczyna robić się jakby trochę bardziej strome, i choć tragedii jeszcze nie ma , tempo marszu wyraźnie zaczyna zwalniać.
Wychodzimy na spore wypłaszczenie i tu zaczynają się pierwsze problemy zdrowotne.
Objawy wysokościówki dopadają wiecznie uśmiechniętą Asię.
Oddycha się Jej coraz trudniej, dodatkowo zaczynają drętwieć nogi i ręce.
A gdy z ust padają słowa – Wy idźcie dalej, ja tu zostaję – dociera do nas jak poważna jest to sytuacja.
Jasna sprawa że słów tych nikt nie bierze pod uwagę, nikt nikogo tu na pastwę losu nie zostawi, razem wchodzimy lub zawracamy.
Padają słowa otuchy i wsparcia, to plus tabletka diuramidu ( lek przeciw chorobie wysokościowej który Asia i Rysiu przezornie z sobą zabrali) przynosi jakże pożądany efekt.
Asia stwierdza że już jest lepiej i można ruszać dalej (i tylko podziwiać ile jest w tej drobnej dziewczynie sił i determinacji).
Nieźle już wychłodzeni długim postojem w końcu kontynuujemy wędrówkę.
Powoli wstaje świt, na horyzoncie pojawiają się pierwsze, krwawe promyki słońca. Słońce na ogół jest dobrym zwiastunem przyszłych zdarzeń, jednak tym razem wraz z jego pojawieniem, pojawiają się i złe wieści. O ile Asia już sił nabrała, teraz słabnie Dawid.
Moja (o ile mogę ją tak nazwać) grupa ma wyraźne kłopoty, Dawid z ledwością powstrzymuje odruchy wymiotne, do tego dochodzą bóle głowy no i mamy klasyczny objaw choroby wysokościowej.
Terapia która sprawdziła się wcześniej i tutaj się sprawdza, motywacja w stylu
– stary dawaj , zobaczysz dasz radę, jeszcze trochę wysiłku i szczyt będzie nasz –
do tego cudowna tabletka diuramidu na dodatek, sprawiają że i Dawid powstaje dosłownie z kolan ( człowiek który odhacza kolejne szczyty w swej drodze do zdobycia korony Europy nigdy nie poddał by się tak łatwo).
Na dodatek przypominam sobie o systemie czterdziestu kroków ( może być pięćdziesiąt, może być i trzydzieści) zwanym.
Wygląda to tak, pierwszy na linie ( czyli akurat ja ) daje sygnał, rusza i liczy kroki do czterdziestu, inni idąc w myślach liczą tak samo, gdy wypada krok czterdziesty bezwzględnie stajemy na odpoczynek. Proste a jakże genialne w swej prostocie, nie masz już sił, ledwie powłóczysz nogami lecz liczysz w myślach 32,33,34 …. i mając świadomość bliskiego odpoczynku zdobywasz się na ten ostatni wysiłek by doczłapać do 40 tki.
I tak to chwytając się sposobów wszelakich nasz marsz ku chwale i zwycięstwu trwa nadal.
Przed dość dużym przewyższeniem doganiamy pierwszą ekipę, u nich na szczęście spokój, wszyscy (oprócz zmęczenia oczywiście) czują się wyjątkowo dobrze. To dobry znak, tym bardziej że szczyt jest już tak blisko, dosłownie tuż za rogiem.
Przewyższenie jest spore na tyle iż nie obejdzie się bez pomocy czekana, z taką asekuracją mozolnie krok po kroku wchodzimy na najwyższe jak do tej pory wzniesienie. I gdy tak obserwuję kolejne sylwetki znikające za krawędzią, ogarnia mnie spokój o powodzenie naszej wyprawy.
Do przejścia jeszcze tylko lodowy kuluar o nachyleniu stoku około 55%, bagatelka cóż to dla nas.
A tak serio, wygląda całkiem groźnie, zmrożony śnieg i lód połyskują w słońcu, Kazbek się tak łatwo nie podda.
Zbędne rzeczy zostają wypakowane, morale odpowiednio podniesione, ruszamy.
Prowadzi Michał, to on przewodzi swej drużynie(z racji tego miał zaszczyt jako pierwszy postawić stopę na szczycie) próbuje skracać trasę lecz nachylenie jest na tyle duże że nie ma to większego sensu.
Więc spokojnie(czas mamy dobry bardzo) trawersujemy strome zbocze, a dla pełni bezpieczeństwa Michał zakłada stanowiska asekuracyjne.
Ostatnie metry i gdy słyszę radosne okrzyki idącej przed nami ekipy, wiem że już za moment, krzyczał będę tak i ja.
I tak też się staje.
Po 6.45 godzinach marszu, około 7.45 zdobywam swój pierwszy pięciotysięcznik o którym zaledwie dwa lata temu mógłbym sobie tylko pomarzyć(gdyby ktoś wtedy powiedział że tego dokonam, popukałbym się pobłażliwie w czoło i odesłał go do psychiatry).
Radość jest wielka, ba ogromna, pocałunki, uściski, gratulacje.
Udało się, Lodowy Szczyt( tak go Gruzini nazywają) legł u naszych stóp.
Fotki wspólne, indywidualne, moje z flagą Zagłębia Dąbrowskiego bardzo osobiste, no i pora się zbierać, lodowiec który w tych godzinach się zaczyna topić, pozostaje w drodze powrotnej do bezpiecznego przejścia.
Zejście po stromiźnie nie jest aż takie trudne jak się wydaje, dodatkowo pewności dodaje, tworzona przez Dawida na czekanie asekuracja.
Szybko tracimy wysokość. W tej chwili największym problemem jest palące słońce, termometr w zegarku pokazuje 37 stopni, i nawet jeśli trochę przesadza to z 30 jest napewno.
Upał i zmęczenie, to wszystko powoduje że dla mnie i co niektórych powrót był ewidentnie trudniejszy od wejścia na szczyt.
W końcu bezpiecznie po godzinach 12 tu meldujemy się w obozie(grupy się rozdzieliły znacznie, więc ten czas dla każdego jest inny), gdy zjawiają się już wszyscy, najwyższy czas na świętowanie.
A jak wiadomo powszechnie, wino do tego jest najlepsze a wręcz niezbędne.
Pozostaje pójść do meteo, zrobić odpowiedni zakup no i z umiarem opijać zwycięstwo.
I tak oto zdobyliśmy Kazbek.
Ktoś powie, opis brzmi jakby był to prawie Mount Everest, i będzie miał rację.
Dlatego że każdy gdzieś tam w życiu ma taki swój własny Everest do zdobycia.
I dla nas właśnie Kazbek stał się takim Everestem właśnie.
I tym stwierdzeniem w sumie mógłbym zakończyć swą relację, lecz Gruzja to tak piękny kraj że wymaga jeszcze ogólnego podsumowania, więc widzimy się raz jeszcze niebawem.