Rosja – Narodnaja (Narodna, Naroda)

Narodnaja: (Народная) wysokość 1896 m n.p.m. Najwyższy szczyt łańcucha górskiego Ural. Nazywany jest również Narodna (Народна) lub Naroda (Народа). Narodnaja położona jest na Uralu Subpolarnym w bocznej grani odchodzącej na wschód od grzbietu głównego.

Rosja to kraj w którym odległość mierzy się w dniach. To kraj wielu nacji i kultur. Do Rosji wybraliśmy się, aby wejść na najdalej na wschód wysunięty punkt naszego projektu, na Narodnaję (ros. Народная), najwyższy szczyt Uralu. Dzięki tej wyprawie mieliśmy możliwość zwiedzić Republikę Komi, jej stolicę Syktywkar oraz Uchtę, a także Intę, w której znajduje się siedziba Parku Narodowego „Jugyd Wa” (ros. Национальный парк «Югыд Ва»), który jest największym parkiem narodowym w Rosji, a także w całej Europie. Z Narody (taka jest jej pierwotna nazwa) patrzymy już na Azję…ale po kolei.

Planowanie wyprawy na Ural rozpoczęliśmy parę miesięcy przed wyjazdem, a wiele rozmów na temat tej wyprawy odbyło się przynajmniej rok wcześniej. Wszystko dlatego, że jest to chyba najtrudniejsza logistycznie wyprawa całego projektu, jakim jest Korona Europy. Zaczęło się oczywiście od zbierania ekipy, co poszło sprawnie, bo to jest na tyle specyficzne miejsce, że albo chcesz tam jechać, albo nie. Raczej nie ma większych rozważań 😉 Jedziemy w składzie: MichałMarcelina, KatiaKarolLidkaDawid oraz Maciek. Przygotowania trwają – Katia przeprowadza wiele rozmów z Parkiem Narodowym w Incie, który musi nam wydać pozwolenie na pobyt w Parku oraz organizuje nam transport do Żełannaja (ros. Желанная) czyli miejsca z którego będziemy startować na górę. Michał załatwia wizy rosyjskie. Karol kombinuje transport, a to niełatwa sprawa. Oprócz standardowego wyposażenia w góry trzeba jeszcze zabrać moskitierę oraz wodery, szczególnie bez tego pierwszego na Uralu wytrzymać nie można. Spakowani i gotowi czekamy na dzień wylotu…ale……. lecicie do Rosji, a tu bez kłopotów nie może się obejść. Parę dni przed wylotem odwołują nam drugi samolot, Moskwa – Uchta. Co tu szybko robić? Na szczęście Karol – spec od połączeń wszystkimi środkami transportu, naprędce znajduje nam połączenie lotnicze Moskwa – Syktywkar i busa z Syktywkar do Uchty. Mamy to!
Szczęśliwa siódemka spotyka się 28 lipca rano na lotnisku im. Fryderyka Chopina w Warszawie z biletami do Moskwy, wizami wbitymi w paszporty, moskitierami w kieszeni i woderami w plecakach ;D Już wiemy, że będzie dobrze.
W Moskwie mamy cały dzień na zwiedzanie, który w pełni wykorzystujemy. W nocy mamy drugi lot z lotniska Moskwa – Wnukowo do Syktywkar. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem.

Lecąc, jednym okiem spoglądamy przez okno samolotu, a tam bezkres lasów poprzecinanych jedynie rzekami. Widok ujmujący, ale też dający do zrozumienia, że wkraczamy w świat, w którym rządzi przyroda. W Republice Komi lasy to 70% (w Polsce lasy to 29,2%), a gęstość zaludnienia to 2,44 osoby/km² (w Polsce to 123 osób/km²). Lądujemy w stolicy Republiki Komi ok. 3:00 nad ranem i już tutaj atakują nas komary oraz wita dzień polarny. O 7:00 ma po nas przyjechać kierowca, który swoim busikiem przewiezie nas do Uchty. Czekamy, na szczęście dzień jest słoneczny. Podróż do Uchty to ok. 4,5h nieustającego lasu z jednym małym barem i stacją benzynową gdzieś pośrodku. Las i olbrzymie połacie Barszczu Sosnowskiego, czyli tzw. zemsty Stalina, i tak aż do Uchty.

W Uchcie mamy ok. pół dnia więc zwiedzamy, idziemy nad rzeczkę i kosztujemy lokalnej kuchni. O 18:00 mamy pociąg do Inty. Do Inty w ogóle można jedynie dojechać pociągiem lub dolecieć samolotem, dróg dojazdowych do miejscowości nie ma.

Pociąg jedzie ok 8h, dla Rosjan to żadna odległość, rzut beretem. W pociągu jest gorąco, duszno, ale sympatycznie, zwłaszcza że na tak długą drogę zabraliśmy małe co nieco. Dosiada się do nas starszy Pan, od razu z pytaniem, dlaczego Polacy nie lubią Rosjan? I tak zaczyna się nasza rozmowa. Miła rozmowa. Okazuje się, że ów starszy Pan jest mieszkańcem Inty.

W Incie wysiadamy w nocy, gdzie oczywiście jest całkowicie jasno. Pierwsze słowo, które kojarzy nam się z Intą? Komary! Są praktycznie wszędzie. Nie ma rady, trzeba się oswajać, lepiej już nie będzie. Niestety parę godzin wegetujemy na stacji, ponieważ biuro Parku Narodowego otwierają dopiero o 9:00. Robimy przepak, leżymy, śpimy, snujemy się, w końcu zostawiamy depozyt i ruszamy autobusem do centrum Inty, do biura Parku Narodowego „Jugyd Wa”.

W biurze dokonujemy wszystkich formalności. Viktor nasz kierowca, a zarazem właściciel firmy przewozowej współpracującej z Parkiem już czeka. Pojedziemy radziecką ciężarówką Ural z jeszcze jedną grupą, która wybiera się popływać kajakami, ale musimy na nich trochę czekać. Odbieramy ich ze stacji około 11:00.

Poniżej skany mapy, którą otrzymaliśmy od Wiktora.

W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję, musimy nawiązać do dość ciekawej sytuacji, która stała się na późniejszym etapie wyprawy naszym motywem przewodnim 😉 Otóż oprócz nas i kajakarzy miała być z nami pewna para w średnim wieku. Byli to ludzie, których widzieliśmy w pociągu do Inty. Oni jednak postanowili nie czekać na naszych kajakarzy i po telefonie do Parku, w którym poinformowali, iż rezygnują z ich pomocy i biorą sprawę we własne ręce, ruszyli ku – Żełannaja, najprawdopodobniej z innym przewoźnikiem. Sprawa pewnie by ucichła, gdyby nie późniejsza sytuacja…
ale to za chwilę;)

Tymczasem pakujemy plecaki do Urala i rozsiadamy się wygodnie, a to może przy oknie, a to może tyłem do kierunku jazdy, przodem, bokiem. Jeszcze pada propozycja, to może karty i piwko? Jednakże wystarczyły trzy minuty jazdy, aby zrozumieć, że bez trzymania się obiema rękami poręczy siedzeń możemy nie przeżyć tej szalonej 6 może 8-godzinnej drogi. Po godzinie Marcelina szuka woreczka, może ktoś ma pod ręką, bo do plecaka nikt nie odważy się sięgnąć…grozi złamaniem karku. Jak wytrzymać jeszcze tyle godzin, a wokół las, las, las i płasko, gdzie te góry! Wiktor na szczęście robi przerwę. Na chwilę wszystko wraca do normy. Uralem jedzie się specyficznie, a jeszcze bardziej jest to osobliwe, gdy droga jest taka jak do Żełannaja – niesamowicie dziurawa i np. po drodze trzeba przebyć rzekę Kozhym. Ciekawe doświadczenie, to na pewno 😉 Na szczęście po godzinie można się przyzwyczaić. Przetrwaliśmy, aczkolwiek Michał miał bliskie spotkanie z poręczą siedzenia, a konkretnie jego nos, natomiast śpiącego Maćka w locie złapał kajakarz 😉 Marcelina schowała woreczek na drogę powrotną.

Powracając do naszej pary z Inty co Viktora nie chciała – spotkaliśmy ich po drodze, gdzieś…w lesie. Błagali, aby ich podwieźć, bo człowiek, który miał ich zawieść do Żełannaja, z powodów nam nie znanych, wysadził ich gdzieś po drodze, w głuchej dziczy. Viktor w krótkim zdaniu odpowiedział, nie! Nie chcieli płacić, to niech radzą sobie sami. Panią i Pana X nazwaliśmy sympatycznie Januszami. Potem obstawialiśmy czy i kiedy dotrą na Narodną i czy ktokolwiek jeszcze o nich usłyszy…;)

Dojechaliśmy do Żełannaja po 5,5 h i to jest bardzo dobry czas, stwierdził Viktor. Zimą tę trasę pokonują czasami w dwa tygodnie. Wychodzimy, a tu, ku naszemu zdziwieniu całkiem spora grupka ludzi. Jak się później okazało, były to rodziny z dziećmi, które wybrały się na Narodną, miał po nich przyjechać kierowca w tym dniu w którym my przyjechaliśmy, jednak nie dotarł, … to mogła być ta sama firma, która podwoziła naszych Januszy 😀

Rozbijamy pierwszy obóz nad jeziorem, jest pięknie, słonecznie i tych komarów jakoś tak mniej. W końcu po paru dniach drogi możemy się wyspać.

Miejsce startu, obóz I w okolicy jeziora Bol’shoye Balbanty

Rano budzi nas piękna pogoda, szybkie śniadanie i zbieramy się do drogi. Dzisiaj chcemy dotrzeć pod górę, aby kolejnego dnia wejść na szczyt. Sąsiedzi życzą powodzenia;) Trasa idzie nam bardzo dobrze, jest świetnie widoczna. Po godzinie, może dwóch, docieramy do obozu pasterzy reniferów. Nasze wielkie rozczarowanie, bo liczyliśmy na stada reniferów, a tu jeden, taki mały… ale dobrze, niech będzie chociaż ten jeden.

Na trasie jest trochę bagien, lecz nie są takie duże, abyśmy mieli zakładać wodery. Moskitiery prawie od początku mamy na głowach. Droga wiedzie głównie doliną, później delikatnie pnie się w górę. Większe podejście jest pod koniec naszej trasy. Ostatecznie zaczynamy rozglądać się za miejscem na rozstawienie namiotów. Nagle naszym oczom ukazuje się łagodne wzgórze z dwoma jeziorkami, otoczone ostrymi skalistymi ścianami. Nasza Ziemia Obiecana. Skrawek zieleni mówi: TUTAJ ROZBIJECIE NAMIOTY. I tak też się stało;) Jak się okazało, jeziorka znajdują się w ścisłym rezerwacie, no cóż, mamy wyczucie 😀 Woda krystaliczna i lodowata, idealna do kąpieli;) są tacy, co polubili morsowanie. Obóz II rozbity, jutro kierunek szczyt. Jeszcze tego wieczoru używamy woderów, jednak służą nam jako stolik do gry w karty;)

Kolejny dzień z równie piękną pogodą. Powoli podchodząc, widzimy jak pięknie prezentuje się nasz Obóz II z góry. Mniej więcej po dwóch godzinach zaczynamy podejście szczątkowym lodowcem, miły jest chłód bijący od niego, duża ulga w tak gorący dzień.

W końcu docieramy do przełęczy, tu krótki odpoczynek i idziemy dalej. Przed nami najbardziej męczący kawałek trasy po głazach, ciągnie się niemiłosiernie. Docieramy do przełęczy z krzyżem prawosławnym. To tutaj stojąc naprzeciw krzyża, jesteśmy jedną nogą w Europie, a drugą w Azji. Do szczytu pozostał już niewielki kawałek trasy. W końcu stajemy na najwyższym szczycie Uralu, czyli najwyższym szczycie Europejskiej części Rosji, najdalej na wschód wysuniętym szczycie naszego projektu, na Narodnej. Na wierzchołku przerwa oraz oczywiście liczne sesje zdjęciowe ;D

Do obozu docieramy po południu, zwiększona liczba atakujących komarów i złowieszcze ciemne chmury zwiastują zmianę pogody. Szybka chińszczyna i lodowata kąpiel pozwalają odzyskać siły. Pod wieczór zaczyna niestety kapać deszcz. Chowamy się do namiotów i liczymy na to, że się nie rozpada na dobre. Trochę pogrzmiało i postraszyło, ale na szczęście przeszło bokiem.

Ranek przywitał nas ponownie piękną pogodą, ale wiemy, że raczej trzeba się śpieszyć, bo aura zapowiada się mimo wszystko burzowa. Dzisiaj musimy dotrzeć do Żełannaja, ponieważ jutro koło południa ma przyjechać po nas umówiony Ural.

Wracając do Żełannaja, spotykamy naszych Januszy 😉 i do tego wyglądają na bardzo zmęczonych. My już wracamy do Żełannaja, oni dopiero podchodzą pod Narodnaję. No cóż, niekiedy nie warto oszczędzać. Docieramy bez komplikacji do Żełannaja i pośpiesznie rozkładamy namioty. Przez całe popołudnie z obu stron naszej doliny krążą burze, jednak podczas całej wyprawy mamy niesamowitego farta do pogody i wszystkie nas mijają. Wieczorem, doliną wędruje chmura deszczowa, a wraz z nią zmiana pogody. Po upałach czeka nas 9 stopni w namiocie.

Ostatni dzień naszego pobytu w górach Ural to krzątanie się w oczekiwaniu na transport. Obstawianie, o której przyjedzie Ural i czy w ogóle 😉 Na szczęście jest punktualnie. Tym razem mamy innego kierowcę, jedzie spokojniej. Nie obyło się jednak bez atrakcji ;), w trakcie jazdy popsuł się samochód, skrzynka narzędziowa naszego kierowcy pozostawiała wiele do życzenia, ale postukał i wsio! Jedziemy dalej!

Wieczorem jesteśmy w Incie. W końcu mamy dostęp do sieci komórkowych, do prysznica i sklepu, który atakujemy niczym wygłodniała sfora wilków. Ekspedientka tego dnia miała utarg roku;)
Wieczorem świętujemy 😉

Zostaje nam jeszcze jeden dzień, aby zwiedzić Intę. Tego dnia (a właściwie już następnego, bo ok. 1:00) mamy pociąg do Uchty i zaczniemy powrót do świata zachodu. Naturalnie mamy swoje przemyślenie i wnioski. Z całą pewnością ludzie, których spotkaliśmy byli niesamowicie mili i pomocni. Często podchodzili, zagadywali i dawali dobre rady. Wielu z nich marzy o tym, aby wyjechać z Inty, bardziej na południe gdzie z pewnością żyje się łatwiej i są większe możliwości.

W Uchcie szybka przesiadka do busa i po paru kolejnych godzinach wysiadamy w Syktywkar. Tutaj spędzamy ostatnie godziny w Republice Komi, już za chwilę będziemy w Moskwie, a w Moskwie to już wielkomiejsko, europejsko. Za chwilę przyjdzie pora się żegnać.

Wyprawa na Ural to wypad, o którym opowiada się świetnie, siedząc już w domu ale będąc tam, walcząc z komarami, z niesprzyjającymi warunkami i myślami, że te parę dni jesteśmy zdani tylko na siebie, mamy ochotę stamtąd jak najszybciej uciec do bezpiecznej cywilizacji, czegoś znajomego. Pomimo to, jest to przygoda niesamowita, możliwość przeżycia czegoś niepowtarzalnego i być tam na końcu Europy to coś pięknego. Piotr Pustelnik powiedział kiedyś „Nie chcesz nie jedziesz, nie jedziesz nie widzisz, nie widzisz nie przeżywasz”, warto było pojechać, zobaczyć i doświadczać, aby móc teraz opowiadać, jak to na tym Uralu Subpolarnym było 😉

Sprzęt:

  • moskitiera!
  • wodery (nam się nie przydały, bo trafiliśmy na bardzo suchy okres, ale nie wiele trzeba, aby były użyteczne)
  • Ultrathon!!! Dużo!
  • kijki trekingowe
  • krem z filtrem, głównie poruszamy się po tundrze
  • filtr wody (jest mnóstwo źródełek, jeziorek nie trzeba brać wody ze sobą)
  • rosyjski albo chociaż rozmówki rosyjskie. My mieliśmy Katję i Karola, a to okazało się bezcenne ;D

Nasze spostrzeżenia:

  • pociągi w Rosji jeżdżą punktualnie! Porównując powierzchnię Polski i Rosji, no cóż, trochę wstyd, że u nas ciągle jest problem ze spóźniającymi się pociągami
  • Rosjanie nie piją! Podczas całej 11-dniowej wyprawy spotkaliśmy dwóch wstawionych obywateli, marynarzy w Incie, ale oni mieli święto, więc mieli na to społeczne przyzwolenie
  • wszechobecny Barszcz Sosnowskiego, który jest bardzo dużym problemem w tej części Rosji
  • odległości w Rosji mierzy się w dniach, dla nas 8 godzin podróży to sporo, dla Rosjan tuż obok